Jesteś w:
Strona główna - News
Wspin Szczecin
Aby otrzymywać bieżące informacje zaprenumeruj internetowy biuletyn
nag_zdjecie

Dodany przez: Indianin
Komentarze: 2

Historia zdjęć

Odwyk
dodano: 2010-08-09 22:18:22 przez: Żwirek
zdjecie
 
img_ico_movie

13 lipca, środa
Jestem na odwyku. W końcu postanowiłem skończyć z całym tym gównem. Zrozumiałem, nie warto marnować życia dla paru kamieni. Wspinanie może i jest fajnym zajęciem przez pierwszych kilka lat, później staje się zwyczajnym uzależnieniem, tak samo poniżającym, jak uzależnienie od alkoholu, nikotyny, czy seksu. Na początku, wspinanie wydawało mi się doskonałą odskocznią od wyrzygowej przeciętności. Jednak z czasem staje się pułapką. Przestajesz się wspinać dlatego, że to lubisz, a zaczynasz się wspinać, gdyż bez wspinania jesteś nikim. Jedynym osiągnięciem twojego życia jest wykaz twoich przejść, jedyną satysfakcją jest pokonywanie grawitacji, jedyną przyjemnością jest ból mięśni wykończonych treningiem.
Pieprzony fanatyk. Tak określiła mnie moja eks. Zanim odeszła zabierając z sobą mojego psa i mój portfel. Niestety muszę przyznać jej rację. Choć wtedy wydawało mi się, że nasz związek stanowi wspaniałomyślny kompromis pomiędzy wspinaniem i miłością. Jednak w jej oczach byłem jedynie obłudnym skurwielem - hipokrytą, który nie ma nawet odwagi przyznać, że kawałek kamienia jest dla niego więcej wart, niż jakikolwiek inny człowiek. Dla wspinania byłem gotów na wszystko. Pieprzony fanatyk.
Dlatego postanowiłem z tym skończyć. Postanowiłem zobaczyć czym jest życie bez wspinania. Świadomie utknąłem w tym najbardziej płaskim miejscu jukeja, starając się zapomnieć, starając się zaharować na śmierć, utopić w alkoholu. Mentalny detoks. Duchowe zesłanie.

16 lipca, sobota
Dziś zacząłem palić. I nie chodzi o to, że moje życie stało się zbyt stresujące, czy że muszę coś odreagować. Nic z tych rzeczy. Po prostu palenie jest nieodłączną częścią harówki na wyrobiskach społecznych nizin. Wśród robotników palenie jest niczym rytuał parzenia herbaty wśród Japończyków. Give it a break, let's go for a fag, man. Drapiący dym wdychany z rozkoszą staje się ulotną namiastką luksusu - niczym jacht, niczym limuzyna, niczym pięciogwiazdkowy hotel. Haust komfortu zanim wrócimy szorować kible pierdolonych bogaczy. Podzielenie się z kimś papierosami jest w takich momentach czymś o wiele bardziej autentycznym, niż puste słowa, do których ludzie prości nie mają zaufania. I słusznie, że im nie ufają, gdyż podświadomie zdają sobie sprawę, że każde słowo to kłamstwo, a kłamstwo to podstawa społecznego wyzysku. Słowa-kłamstwa stanowią domenę wyperfumowanych pedałów w białych koszulach. Prawdziwi ludzie unikają pustych słów, gdyż wiedzą, że prawda ukryta jest gdzieś pomiędzy słowami, a tym co niewypowiedziane. Prawdę można poczuć, można ją zobaczyć, usłyszeć, ale nigdy wypowiedzieć.
Sądzę, że jeśli Chrystus żyłby w dzisiejszych czasach, dzieliłby nie chleb i wino, ale właśnie paczkę papierosów. Oto Czerwone Malboro, bierzcie i palcie z tego wszyscy. W końcu Chrystus też był robolem.

19 lipca, wtorek
Od kilku dni pracuję na zmywaku w kantońskiej restauracji. Mała nora, do której wchodzi się przez zaśmierdłe podwórko na zapleczu jakiegoś sklepu. Na miejscu większości naszych klientów nigdy bym się nie zdecydował na wejście do tak podejrzanego dżointa, nie mówiąc już o włożeniu do ust specjałów przygotowywanych w naszej kuchni. Jednak o dziwo spelunka cieszy się niezwykłą popularnością - każdego wieczora ful - Chińczycy, Europejczycy, Hindusi, Murzyni - prawdziwa wieża Babel. Możliwe, że niezwykła popularność tego miejsca ma to coś wspólnego z faktem, że hed szef nieustannie podgrzewa w mikrofali na zapleczu batony haszu, kroi je na porcje i sprzedaje pod ladą kolejnym klientom.
Dwa razy w tygodniu pracuję tutaj w kuchni na potłoszu. Jestem niepodzielnym władcą królestwa, które roztacza się od oceanów spienionej kipieli stalowych zlewów i ciągnie się, aż do wypiętrzenia masywu przemysłowej zmywarki. Atrybutami mojej władzy są gąbka i butelka płynu do mycia. A wokół mojego wodnego świata rozciąga się Państwo Środka, zaludnione przez niezliczone rzesze Chińczyków - ludzi tajemnicy. Ich twarze niczym maski. Obserwowanie ich to prawie jak obcowanie z cywilizacją pozaziemską. Zupełnie nie chwytam kodów ich zachowań. Nie wiem jaki gest wyraża jaką emocję, ani jakie przesłanie niosą gardłowe dźwięki, które bardziej przypominają trzaski i piski komputerów, niż ludzką mowę. Pozostają dla mnie zagadką. Zagadką rozkrzyczaną, rozbieganą, rozgorączkowaną. Nieustannie w ruchu. Ta kuchnia przypomina środek termitiery, w której insekty ekstatycznie oddają się jakimś zupełnie niezrozumiałym rytuałom.
W chwili przerwy, przyglądam się młodej Chince. Właśnie przyrządza stir-fry w ogromnym woku. Drobniutka, o dziewczęcej figurze i wspaniałych czarnych, orientalnych włosach, wijących się wokół jej głowy niczym wody Styksu. Pomimo mojej ignorancji w kwestiach orientalnych kanonów piękna, czuję instynktownie, że jest to kobieta atrakcyjna. Czuję podniecenie. Zauważyła moje zainteresowanie. Nasze spojrzenia łączą się na chwilę. Uśmiecha się do mnie. Ale jej oczy pozostają niezmiennie enigmatyczne. Co oznacza jej spojrzenie? Czy jest wyrazem sympatii, rozdrażnienia, pogardy, podniecenia? Jakie wspomnienia zarejestrowały te jej nieprzeniknione, czarne węgle źrenic? Jak wyglądało jej dzieciństwo? Kim był jej pierwszy kochanek? Czy seks z taką kobietą byłby najwyższym stadium wyalienowania? Czy byłoby to podniecające? A może ciała należące do dwóch różnych kultur, potrafiłyby się porozumieć się bez słów? Może podstawowe instynkty, najprostsze emocje są ponad kulturowe? Patrząc w bezkres jej czarnych oczu zaczynam w to wątpić.

20 lipca, środa
Duncan - szef z klubu w którym sprzątam rankami. Wydziarany zabijaka z Manchesteru. Cwaniak, drobny oszust, były właściciel dwóch porn shopów, ćpun, pijak, kibol, skurwiel. Kilka lat temu zrobił dziecko pewnej murzynce z Wybrzeża Kości Słoniowej, a następnie porzucił je wraz z jego matką - ach te kolonialne nawyki jego przodków. Pewnie dlatego teraz szuka zapomnienia w objęciach nieletniej Rosjanki, imieniem Oksana, która podejrzanie profesjonalnie ciągnie druta, a jedyne zdanie, które potrafi wypowiedzieć w łamanej angielszczyźnie brzmi: "Ai low ju".
Z wszystkich tych powodów bardzo polubiłem Duncana. Od bardzo dawna nie spotkałem tak przyzwoitego człowieka.

Opowieść Duncana
Wczoraj pojechałem do Manchesteru odwiedzić mojego starego meitsa. Jakoś tak dziwnie się złożyło, że już o 10 wieczorem byliśmy zupełnie najebani. Siedzieliśmy w jakimś chujowym pubie, planując jak konstruktywnie zagospodarować tak zajebiście zapowiadający się wieczór, a jak powszechnie wiadomo najlepszym sposobem zagospodarowania sobie wieczoru jest najebanie się w pubie, wyrwanie przygodnych dup, pośpieszne zerżnięcie ich, a następnie udanie się do klubu w poszukiwaniu kolejnych dup i jeszcze większej ilości alkoholu. Tak też mniej więcej wyglądał nasz wspaniały plan działania, misternie skonstruowany nad ośmioma paintami Johnego Smitha, sześcioma Dżei Di, i bliżej niesprecyzowaną ilością podejrzanie tanich schnapsów. Jednak grube Australijki, które miały stanowić pierwszy etap naszego diabelnie przebiegłego planu, powiedziały nam "to fuk off". Nie dziwię się, byliśmy tak absolutnie kurewsko napierdoleni, że i tak nie miałyby z nas za wiele pożytku. Mój meit bełkotliwie zaproponował, że podrzuci mnie do domu.
Yeah, sure, cool, mate. Only I didn't realise that you've had a car.
In this country every law abiding fuckin citizen may get a proper car, that's what I fuckin love about this country.
Wsiadamy do stjuningowanego mitsubishi lancer, fotele z prawdziwej skóry pachnącej luksusem, ruszamy z piskiem opon, tylko po to, aby na pierwszym zakręcie wypaść z szosy i przypierdolić w kamienny murek. Szkoda murka. Wysiadamy z dymiącego mitsubishi. Mój kumpel ma twarz zalaną krwią, jednak pomimo tego wygląda na bardzo z siebie zadowolonego. Gdy się śmieje, z jego ust wychodzą krwawe bańki. Ja chyba jestem w miarę cały, zresztą i tak nic nie czuję. Maska samochodu zmasakrowana.
Holy shit, mate. I think that we need to call the cops and the ambulance.
No way, dude.
And why the fuck is that?
Because it wasn't my fuckin car, man, I've stolen it this very fuckin evening, fuck.
You cheeky bastard! You sod!
Zataczając się od śmiechu i nadmiaru ekstra smufa, ruszyliśmy dalej na piechotę, zostawiając za sobą pokiereszowany wrak czyjegoś samochodu.

3 sierpnia, środa
Za każdym razem, gdy otwieram kabinę kibla zastanawiam się jaka niespodzianka czeka mnie tym razem... Niespodzianka może być przyjemna, jak na przykład bezpański 20 funtowy banknot czekający na azyl mojej kieszeni, albo nieprzyjemna, jak zatkana rura i brązowawe gówno przelewające się na posadzkę. Tak czy inaczej wyraz mojej twarzy pozostaje niezmieniony, doskonale stoicki, gdyż oto stałem się prawdziwym klozetowym mistrzem Zen Mopa i Szczotki. Sprzątanie toalet nie jest dla mnie życiową koniecznością, ale filozofią i perwersyjną rozrywką.
Jednak tym razem, gdy otworzyłem drzwi kolejnego kibla, nawet moje jasnoszare oczy na chwilę pociemniały. Stoję niczym niemy widz wpatrujący się z przerażeniem w scenę jak z antycznej tragedii. Powoli mój wzrok ślizga się po ścianach, doceniając estetyczną perfekcją zastanego przeze mnie chaosu. Ścianki kabiny wymazane są krwią, dużą ilością krwi, dostrzegam nawet rozmazane odciski szczupłych dłoni, prawdopodobnie kobiecych. Zastygła brązowo-czerwona krew w piękny sposób uzupełnia się z syntetyczną zielenią ścianek działowych. Na podłodze leży prezerwatywa i pusta butelka po Bombay Sapphire. Zieleń ścian delikatnie odbija się w szafirowym szkle butelki. Przymykam oczy, staram się wyobrazić sobie co wydarzyło się tutaj zeszłej nocy. Przemoc, podniecenie, krzyk, pożądanie, ból, rozkosz, szaleństwo, białe światło wbijające się w źrenice.

18 sierpnia, czwartek
Leżę na łóżku, w niedogrzanym mieszkanku. W brudnym ubraniu, w brudnej pościeli. Za oknem deszcz. Pada już od sześciu dni. Bez przerwy. Dzisiaj mam dzień ofu. Pierwszy od trzech tygodni. Nie muszę nic robić, nigdzie iść, o żadnej porze wstawać. Mogę leżeć. Leżeć. Leżeć i nic nie robić. Zmęczenie bierze górę nad moją silną wolą, nad ciekawością świata, nad potrzebą odmiany. Leżę i jestem szczęśliwy, że nie muszę poruszać żadną kończyną. Zamykam oczy. Przez ciemność moich powiek zaczyna przeświecać słońce wspomnień. Migotliwych wspomnień utkanych ze światła, powietrza i cienia. Powracam do miejsc, które już nie istnieją, do chwil, które przeminęły. Na twarzy czuję ciepły dotyk słońca. Pod opuszkami palców szorstkość skały. Jest mi dobrze. Jestem szczęśliwy. Przeszłość jest zawsze doskonalsza od teraźniejszości. Jednak odebrano nam ją i nie ma już do niej powrotu.

26 sierpnia, piątek
Upajam się swoim upadkiem. Rozkoszuję się swoim poniżeniem. Jestem człowiekiem bez właściwości, bez pamięci, bez przyszłości. Jestem czyścicielem kibli. Jestem nikim. Nobody.

Znalazłem najbardziej zawszone z możliwych miejsc, gdzie ludzie zapominają kim są i co ich czeka. Czuję się tutaj jak w domu.

Szczęście jest iluzją. Nieszczęście jest iluzją.

Nie mam już pragnień, nie mam już marzeń, nie mam już złudzeń. Wyleczyłem się już na dobre ze swojej choroby. Teraz jestem w końcu normalny.






[słowa: kasjus | muzyka: p j harvey]

Doodał: straszny | 2010-08-15 23:13:00

fajny tekst z 13 lipca. Ale bez wspinu trudno jest zyć, przećwiczyłem to na Florydzie w latach 89-91 ... od wspinu się odchodzi na jakiś czas a później się wraca, bo to jest jak piszesz uzależnienie i po prostu po jakimś czasie lubimy ten specyficzny rodzaj zmęczenia którego nie zapewnia żadna siłownia. tyle.

Doodał: Januzs | 2010-08-10 14:27:34

bardzo niezłe, dzięki Żwirze!

Doodał: Żwirek | 2010-08-09 22:19:52

Tekst skradziony.